Mała wielka dziura

Mała wielka dziura – J. Mała w Mułowej

J. Mała w Mułowej - Studnia Czesanka fot A. Antkiewicz
J. Mała w Mułowej – Studnia Czesanka fot A. Antkiewicz

Autorka: Anna Antkiewicz

W lipcu 2002 roku grotołazi z Sądeckiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego PTTK w małej tatrzańskiej jaskini o nazwie Mała w Mułowej przeszli zacisk na głębokości 9 metrów. Po miesiącu eksploracji stanęli na głębokości -361 m. Dwieście metrów poniżej otworu odkryli “Salę Fakro”, największą podziemną salę w Tatrach. Za to osiągnięcie otrzymali prestiżową nagrodę “Kolos 2002”.

Rok później, eksplorując ciągiem zaczynającym się w górnej części Studni Anki (-65) doszli do syfonu na -444 m. Ale to nie koniec …

Do lata 2002 roku Jaskinia Mała była rzeczywiście małą i niewiele znacząca. Według inwentarza jaskiń miała 6,5 m głębokości, 25 m długości i żadnych perspektyw na bycie większą. Z racji swojego położenia znano ją od niepamiętnych czasów.

Drzewiej przechodzili obok jej otworu pędzący owce juhasi, grotołazi idący do innych jaskiń, a w latach 60. w pobliżu, na Płaśni pod Moreną odbywały się ogólnopolskie obozy speleologiczne. Ponieważ z jaskini “nie wiało” – co powszechnie uważa się za zachętę do prób eksploracji, niemal nikt się Małą nie interesował.

A ona czekała

W 1995 roku Marek Lorczyk, członek Sądeckiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego PTTK, zajrzał do Małej po raz pierwszy. Zauważył przy jej dnie, na głębokości 9 m, wąską szczelinę, która rokowała nadzieje na dalsze przejście. Szczeliny nie pokonał, zostawiając problem na później. Przeczucie go jednak nie opuszczało. Całe lata był przekonany, że Mała będzie wielką.

Do Małej wróciliśmy dopiero po siedmiu latach, bez Marka, któremu brak czasu i obowiązki instruktora nie pozwalały na osobiste zaangażowanie się w początek eksploracji. 21 lipca 2002 roku był dniem przełomowym. Właśnie wtedy Czesław Zabrzeński z pomocą Pawła Wańczyka i Józefa Kołodzieja, przeszedł kluczową, jak się okazało, szczelinę – “Zacisk Sietniaków”. Nie było to wcale takie proste, bo prócz tego, że przejście jest bardzo ciasne, to jeszcze za nim leje się woda prosto do ucha przechodzącego. Najważniejsze jednak było to, że – jak się mówi w środowisku grotołazów – jaskinia puściła.

Za jej zaciskiem znaleźliśmy mało interesujący korytarzyk. Gdyby skończył się po paru metrach, nikogo by to nie zdziwiło. Nadal nie wiało i mimo osiągnięcia 60 m głębokości, trudno było odnaleźć kontynuację jaskini. Na dnie dziesięciometrowej studzienki kończącej “Świstakową Paryję” słychać było jednak pogłos ściekającej wody, co rozpalało wyobraźnię i nie pozwalało “odpuścić” problemowi. Dopiero obchód “przydenny” z hinduskimi kadzidełkami w ręku wskazał tor przepływu powietrza, a odrzucenie paru kamieni otworzyło drogę.

Nieśmiało odkrywała swoje tajemnice

Jakaż była radość, gdy wyszedłszy (Marek i niżej podpisana) z kursantami z pobliskiej jaskini natknęliśmy się na Czecha obwieszczającego nam i całemu światu, że jaskinia naprawdę puściła. Że kamień rzucony w studnię leci, leci i leci odbijając się wielokrotnie. Wtedy dotarło do nas, że właśnie spełniają się nasze marzenia: mamy dużą, jak na warunki tatrzańskie, jaskinię. Sto metrów na pewno się uzbiera – myśleliśmy, ale właściwie dlaczego nie pięćset? “Mała -500” – brzmiało pięknie. Choć to hasło towarzyszyło nam stale podczas dalszej eksploracji, na początku traktowaliśmy je całkowicie abstrakcyjne. Był 26 lipca 2002 roku – moje imieniny. W prezencie od eksploratorów dostałam wspaniały podarunek – własną studnię, “Studnię Anki”.

A kamień leciał dalej

Już tydzień później sprawdzaliśmy drogę spadającego kamienia. Zabraliśmy ze sobą niezbyt dużą ilość sprzętu – tak, żeby nie zapeszyć. Zjechaliśmy “Studnią Anki” i górną częścią kolejnej “Studni Geriawitów” (taka nazwa, bo studnię eksplorował zespół o średniej wieku 39 lat). Osiągnęliśmy głębokość 125 m poniżej otworu. A kamień leciał dalej… Spekulacjom, ile jeszcze zostało zjazdu, nie było końca.

W Tatry wróciliśmy po dwóch tygodniach z worami pełnymi lin i innego sprzętu. W górach lało – podobno dlatego, że zamawiając noclegi nie zamówiliśmy pogody. Następnego dnia było podobnie. W końcu rozjaśniło się na tyle, że można było ruszyć. Biegiem osiągnęliśmy półkę w “Studni Geriawitów”. Nawet nie dlatego, że zżerała nas ciekawość, ale dlatego, że począwszy od wejścia lało się wszędzie, a w “Studni Anki” huczał wodospad – i, jak radził nam pewien doświadczony “filanc”, lepiej było “prasnąć się do potoka”, niż iść taki kawał, by osiągnąć to samo.

Otrzepaliśmy się z wody i Marek zaczął szykować się do zjazdu. Od razu wydało się, że woreczek z kotwami Józek pozostawił w plecaku pod otworem i mieliśmy ich tylko osiem. Pocieszaliśmy się starym jaskiniowym przesądem – a grotołazi to naród przesądny – że to jaskinia się tak broni, bo jest wielka; na pewno puści. A poza tym, kto miałby sumienie wysyłać Józka, przez wielką wodę, po te kotwy aż do otworu? Ograniczona liczba kotew spowolniła znacznie zjazd. Jednak niczym nie zniechęceni, ciągnęliśmy dalej wory z linami.

Zjeżdżałam ostatnia. Studnia potężna, kontakt głosowy ograniczony. Nie mogłam dopytać się poprzedników, co jest dalej – bo to przecież wtedy było najważniejsze! W końcu, z wysokości około 30 m, spostrzegłam pierwsze maleńkie światełko na dole, potem drugie, kolejne w poziomie dużo dalej. Nie wiedziałam gdzie jestem, co to jest… Ogromna sala? Przede mną otwierała się przestrzeń, jakiej w Tatrach nigdy wcześniej nie widziałam.

Zostały dwie kotwy

Po sali chodziliśmy oczarowani, jednak nie na tyle, by nie rozglądać się za przejściem dalej i nie na tyle, by trzeźwo nie spojrzeć na jej wymiary. Wielkość rzucała na kolana. Liną pomierzyliśmy długość – 85 metrów! To, jakby nie patrzeć, największa w Tatrach. Piękna, z wysokim stropem, usłana blokami skalnymi różnej wielkości, od bardzo dużych – po kilka metrów sześciennych, do całkiem małych. Pomiędzy blokami tu i ówdzie widać piasek kwarcowy z domieszką miki połyskującej w świetle czołówki.

Zdarzają się też otoczaki skał krystalicznych. Wszystko jasne, czyste i dziewicze. W czasie późniejszych pomiarów i dalszej eksploracji “Sali Fakro” – jak nazwaliśmy ją z wdzięczności dla sponsora, bez którego eksploracja byłaby prawie niemożliwa – potwierdziliśmy ten wynik: rozmiary 85 na 35 metrów, 90 metrów wysokości w części centralnej, 25 metrów różnicy wysokości pomiędzy zachodnim i wschodnim krańcem sali.

Na razie jednak, z trudem opanowawszy emocje, kontynuowaliśmy eksplorację w dół. Zostały nam dwie kotwy i dużo lin. Dzięki nim pokonaliśmy “Studnię Kopernika ze Stańkowej”, mały próg leżący poniżej, docierając wreszcie do znajdującej się ćwierć kilometra poniżej otworu “Salki Pływającego Błota”. Kolejna, piętnastometrowa studzienka wymagała co najmniej jednej kotwy do założenia zjazdu, a my ich już nie mieliśmy. Nie żywiliśmy jednak żalu do zapominalskiego, zmęczenie i przemoczenie robiło swoje. Rozgrzewka w drodze powrotnej każdemu z nas dobrze zrobiła.

Aż dziesięć dni trwaliśmy w niepewności. Znów w Tatrach, znów w Małej. “Chwila” i jesteśmy 15 metrów poniżej “Salki Pływającego Błota”. Jaskinia brutalnie studzi nasz zapał – na początek parę dużych bloków skalnych zamykało dalszą drogę, a potem wąskie przejście, dla niektórych wydawało się nie do pokonania. To “Meander Regionalny” – tak zadość uczyniliśmy prośbie dr Wojciecha Gąsienicy Byrcyna, który dopominał się regionalnych nazw w jaskini. Mobilizował nas dochodzący z głębi pogłos szumiącej wody. Pokonawszy końcowe przewężenia Meandra wyszliśmy w głębokiej na 36 m “Studni Bryjowiaków” – czyli mieszkańców Starego Sącza. I znowu puszczało.

Teren nie rozpieszczał

Mała studzienka, jaką znaleźliśmy w rumowisku na dnie “Studni Bryjowiaków” robiła wrażenie. Jak by nie kombinować, trzeba było zjechać nią w sąsiedztwie, nie wiadomo jakim cudem trzymających się bloków skalnych. Nazwaliśmy ją “Strachy na Lachy”. Kolejna studzienka była podobna do poprzedniej, ale ta już nie robiła na nas takiego wrażenia. Trzymając się “Łubinki” (tak nazwaliśmy napotkany podziemny strumyk; Łubinka przepływająca przez Nowy Sącz to rzeczka, która podczas pamiętnej powodzi zalała pół miasta) doszliśmy do miejsca, gdzie woda uciekała w niską szczelinę. Zaczęło się nerwowe zliczanie pionów i ocena głębokości ponoru “Łubinki”. Średnio dawaliśmy temu miejscu niecałe 300 m głębokości. Poczuliśmy zawód, bo urzeczywistnienie hasła “Mała -500” oddaliło się zdecydowanie. Mimo to nie znalazł się chętny do położenia się w wodzie i pokonania ewentualnego zacisku – tego jaskinia nie mogła już od nas żądać.

Partie Sąsiadów

Nadeszła deszczowa jesień, a z nią ambitne plany. Przede wszystkim kartowanie i dokumentacja fotograficzna “Sali Fakro” – bo jak ogłaszać światu sensację, to wiedzieć co. Równolegle miała biec eksploracja: zachodnie okno w “Sali Fakro”, które wygląda jak koniec ogromnego meandra; jakaś studnia we wschodnim krańcu, do której wrzuciliśmy w lecie zaznaczony kamień, bo podejrzewaliśmy, że wpadnie do ciągu poniżej “Studni Kopernika”, i oczywiście miejsce, gdzie – jakieś 10 m poniżej początku “Studni Geriawitów”, dobrze rzucony w szczelinę kamień leci, i leci, i leci…

Przyjechaliśmy na bazę, a deszcz padał i padał. Czekaliśmy cierpliwie. Tylko na dwa dni przyjechał Józek z Bolkiem. Nie mieli czasu czekać i spalali się z każdą minutą. W przerwie między opadami ruszyli do jaskini. We wschodnim krańcu “Sali Fakro”, na dnie małej salki przeszli zacisk i pokonawszy dwie kolejne dziewiętnastometrowe studnie dotarli do “Salki Pływającego Błota”. To “Partie Sąsiadów” – ich eksploratorzy są sąsiadami, wprawdzie przez jedną sporą górę w Beskidzie Sądeckim – ale zawsze. Po paru dniach obserwowania deszczu i słuchania opowieści Gaździnki wyjechaliśmy, przekładając plany na po świętach.

Mała, jesteś wielka

Nad otworem Małej utworzyło się małe igloo, które doskonale chroniło otwór przed zasypywaniem. Systematycznie realizowaliśmy wytyczone cele, prawie jak w gospodarce planowej z poprzedniego ustroju. “Wylot wielkiego meandra” w zachodnim krańcu “Sali Fakro” okazał się być wylotem 10-15 m wysokości komina. Potem przyszła pora na szczelinę w “Studni Geriawitów”, gdzie kamień leciał i leciał… Pierwszy zjeżdżał Paweł – 77 metrów zjazdu: pierwsza przepinanka po siedmiu metrach, a potem całe 70 w jednym kawałku. Na końcu dno wielkiej sali. Kolejnej?

Odkrycie tak zaskoczyło Pawła, że poprosił swojego partnera o zwiezienie całego sprzętu “niezbędnego do dalszej eksploracji”. Akurat kartowałam dolną część “Studni Geriawitów”, gdy ku mojemu zaskoczeniu na jej dnie spostrzegłam światełko – jak się okazało karbidówki Pawła. Nie mniej zaskoczony był niedoszły odkrywca kolejnej wielkiej sali, gdy zobaczył moje. No cóż, “Sala Fakro” jest tak wielka, że można odkrywać ją wiele razy i na różne sposoby. W okolicy zjazdu Pawła strop Sali znajduje się ponad 10 m wyżej i jest zamknięty kopułą na wysokości ok. 90 m nad dnem.

Tymczasem Czechu, wykorzystując niski stan wody i towarzystwo klubowych “młodych”, zaatakował ponor “Łubinki”. To, co dla innych jest niemożliwe, nie dotyczy Czecha. Ponor przeszedł, i już w pierwszych dniach stycznia doszedł do Syfonu Krasnala (- 372 m) i Salki HTS.

Dokumentacja też ruszyła pełną parą: zdjęcia zrobiliśmy (raczej nie wyszły niż wyszły), skartowaliśmy główny ciąg do ponoru “Łubinki”. Gdy liczyłam w ciepełku bazy przyrosty głębokości, towarzyszyły mi emocje porównywalne z odkrywaniem. Mała do tego miejsca miała 361 metrów, ale tak naprawdę była głębsza o odkrycia Czecha.

Trzeba było na chwilę powrócić do “normalnego życia”. Dalszą eksplorację odłożyliśmy do obozu lutowego, a w styczniu ogłosiliśmy światu nasze odkrycia. Burza medialna, jaka rozpętała się po publikacji na pierwszej stronie “Gazety Wyborczej” przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. W pamiętny piątek telefony dzwoniły równocześnie: telewizja, radio, prasa. Na szczęście życie sensacji jest krótkie – po tygodniu zamilkły i nadszedł upragniony spokój.

Kolos za Małą

Kiedy mrozy ścięły dopływy wody i jaskinia zrobiła się sucha, można było myśleć o dalszej eksploracji. Zaopatrzeni przez firmę TP Internet w kamerę cyfrową, próbowaliśmy dojść do otworu, by nakręcić krótki materiał z eksploracji w jaskini. Nie wyszło. Najpierw silny wiatr przegonił nas z Upłaziańskiego Wierszyka do bazy, a dwa dni później lawinowa “piątka” – do domu.

Nie wyszło też drugie podejście. W połowie lutego spróbowaliśmy ponownie. Torując przez las w głębokim śniegu, zapadając się w kosówkach podejścia na Upłaziańską Kopę i mknąc po betonach stoków Chudej Turni, dotarliśmy wreszcie do otworu. Wykopaliśmy pięciometrową dziurę w śniegu licząc na małe przyotworowe igloo, takie, jakie pamiętaliśmy z grudnia. Niestety, jaskinia cała była zasypana śniegiem. Pozostało nam tylko pocałować spita i zejść na piwo, które było jak miód na nasze rozkołatane dusze.

Pod koniec lutego zmieniliśmy kierunek i w trzyosobowym składzie reprezentującym eksploratorów Małej, pojechaliśmy do Gdyni na V Spotkania Podróżników. Na prelekcji opowiadałam o naszej eksploracji Ptasiej Studni, a Marek o odkryciach w Małej.

Prawdę mówiąc po cichu liczyliśmy na to: 1 marca 2003 roku otrzymaliśmy prestiżową nagrodę “Kolos 2002” w kategorii Eksploracja Jaskiń. Statuetkę z rąk Macieja Kuczyńskiego, prezesa polskiego oddziału The Explorers Club, w imieniu nas wszystkich odebrał Marek Lorczyk – główny sprawca sukcesu.

Spokojne sumienie

Nadeszło lato. Wracając z ponownego, dla potrzeb filmu, odkrywania “Sali Fakro” postanowiliśmy zrobić coś pożytecznego: w górnej części “Studni Anki” było okno, do którego dla porządku należało zajrzeć, żeby problem mieć z głowy. Ot tak, dla spokojnego sumienia.

Przyjęta przez nas taktyka kolejności przepatrywania “problemów” począwszy od leżących najbliżej otworu, i najpierw tych, co idą w dół, ma swoje uzasadnienie. Łatwiej jest przecież zjechać studnią po linie w dół, niż wspinać się nią do góry. Często zdarza się, że dwa “problemy” jeden w dół, a drugi w górę, prowadzą w to samo miejsce. Kierując się tymi założeniami Paweł zrobił krótki trawers w “Studni Anki” do wylotu wąskiego “Korytarza Pykniętego”.

Korytarzyk nie wyglądał zachęcająco, zaczynał się prawie dwa metry ponad końcem trawersu i na dodatek sprawiał wrażenie ciasnego. Mało tego, w tej ciasnocie leżała sobie wanta, którą trzeba było przewrócić. Poszło dość gładko. Zatrzymał nas parometrowy łatwy próg z dziurawym zawaliskiem w stropie. Przez dziury nie tylko widać było “dalszy ciąg”, ale wyczuwało się przepływ powietrza – silny, jak nigdzie indziej w Małej. Zawalisko zostawiliśmy jednak dla ludzi o stalowych nerwach.

Półtora tygodnia później Marek z Józkiem w mig uporali się z zawaliskiem i poszli dalej. W dwóch kolejnych wejściach wyeksplorowali “Studnie Urodzinowe” – właśnie mijała pierwsza rocznica odkryć w Małej. Pierwsza studnia ma 50 m głębokości i jest piękną pionową rurą o średnicy paru metrów. Druga, dwudziestometrowa, uchodzi przez wąskie szczeliny i małe okienko w “Studni Geriawitów”, w okolicy półki.

Kolejne wejście poświęcili sprawdzeniu korytarzyka kierującego się w stronę powierzchni, nazwanego z racji potwornej kruszyzny “Korytarzem Samobójców”, przemianowanym później na “Korytarz Samych Zbójców”. Szukali dalej. Po przetrawersowaniu ponad pierwszą Studnią Urodzinową dostali się do wylotu ciasnego “Korytarza Pokuty”. Pokonanie go okazało się nadzwyczaj trudne, co chwila zaskakiwało ich kolejne przewężenie. Porzuciwszy sprzęt, bo bez niego było łatwiej, udało im się dobrnąć nad parometrowy próg, niestety niemożliwy do pokonania bez lin pozostawionych przed “Korytarzem Pokuty”. Trzeba było wrócić.

Osiołkowi w żłoby dano

Dalszą eksplorację prowadził już nieco inny zespół – eksplorować chce każdy, a kursanci czekają. Moje obowiązki szkoleniowe przejął Marek, mogłam więc dołączyć do Czecha oraz Józka i wraz z nimi ruszyć w nieznane.

Pokonaliśmy próg za “Korytarzem Pokuty” i znajdującą się za nim dwudziestometrową “Studnię Gaździnki” – Helenki Nędzy-Kubiniec z Nędzówki. Kolejne siedem metrów sprowadziło nas do niedużej “Salki w Stropie” z głęboką dziurą w spągu. Zamurowało nas: cały ten ciąg uchodził do “Sali Fakro” – pogłos wrzucanych do dziury kamieni, nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości.

Klarując sprzęt rozglądaliśmy się po salce. Szczęście znów się uśmiechnęło. Przejście między blokami skalnymi było niewygodne i z kapiącą wodą, ale marudzić w takiej sytuacji byłoby nieprzyzwoitością. Wkrótce ukazał się wysoki korytarz z kominami w stropie, dorodnymi grzybkami naciekowymi na ścianach i płynącą wodą w spągu – marzenie. Po parunastu metrach śliski prożek zakończył korytarz i zobaczyliśmy dużą “Salę Ósemkę”.

Woda szumiąc i pluskając spadała z blisko dziesięciometrowego progu. Na wprost nas kusił wylot suchego meandra. Osiołkowi w żłoby dano: meandrem czy wodą? Wspólnie postanowiliśmy: wodą, meander niech poczeka. Czechu zaporęczował próg, a Józek uległszy pokusie samotnie ruszył w meander. Długo go nie było. Wrócił z wieściami, że doszedł do zwężenia, za którym jest próg wymagający liny. Zaraz wybiliśmy mu z głowy jakąś prywatę.

Zgromadziliśmy się w trójkę nad bardzo wąskim pionowym wejściem do kolejnej studni i rzucaliśmy kamienie. Dobrze rzucony kamień leciał i leciał.

Założyliśmy stanowisko i Czechu, stary praktyk, wcisnął się w szczelinę. Zjeżdżał starając się nie zmoczyć, bardziej trawersem niż w pionie. Manewrując w śliskiej i stromej szczelinie dostał się na ogromny blok skalny, zaklinowany między ścianami studni. Znowu kontrolnie zrzucił kamień. Spadał bardzo daleko, tak, jakby to co zjechał, nie miało wpływu. W końcu skończyły mu się liny.

Nie mogliśmy odżałować, że to już koniec obozu. Na bazie zapadła decyzja – zostajemy! Zarządzamy “ograniczenie spożycia” – wszak są moje i Czecha imieniny. Dostaliśmy wtedy od kursantów zabawny prezent z dedykacją autorstwa Mai Stanisławskiej: “Dla Czecha i Anki na cześć nowej Czesanki, niech Wam służy sprzęt uroczy do szukania w dzień i w nocy”. Zdecydowaliśmy, że nowoodkryta studnia będzie nazywać się “Czesanka”. Nie tylko z tego powodu, że oboje mieliśmy udział w jej odkrywaniu, ale też dlatego, że czesze w niej deszczem, a w początkowej szczelinie poniewiera błotkiem.

Światełko coraz słabsze

Wyruszyliśmy skoro świt, czyli około dziesiątej. Szybko znaleźliśmy się na “przodku”. Marek, Czechu, Wojtek i ja. Oporęczowaliśmy trawers, bo zjeżdżanie obok wielkiej wanty zaklinowanej między ścianami studni było “trochę” ryzykowne. Nieco dalej i dziesięć metrów niżej dostaliśmy się do salki rozwiniętej w obrębie studni i w niej zawieszonej. Nazwaliśmy ją “Zakamarkiem”, bo pierwszy był tam Marek i nazwa pasuje do tego zakątka. Na dnie “Zakamarka” znajdują się dwa parometrowej głębokości przewężenia, którymi można dostać się, z dala od wody, do dalszej części studni.

Padło na Czecha. Obwieszony wiertarką, ciężkimi akumulatorami żelowymi, kupą różnego żelastwa, mając pod sobą podwieszony worek z liną około 115 m długości, zaczął zjazd. Staliśmy głowa, przy głowie, bo pole widzenia mieliśmy zawężone, i obserwowaliśmy oddalająca się postać, a potem tylko coraz słabsze i słabsze światełko. Zjeżdżając ani razu nie dotknął ściany, my ocenialiśmy odległość: 50, 70, 80… Eee… chyba więcej. W końcu wylądował. Odetchnęliśmy z ulgą – liny starczyło; potem okazało się, że zostało jej jeszcze tylko trzy metry…

Zjazd z tego miejsca to aż 105 m bez kontaktu ze ścianą. Od początku w ciasnej szczelinie do dna “Studnia Czesanka” liczy 130 m i jest drugą co do głębokości w Tatrach. Kończy ją ogromne zawalisko, przez które próbowaliśmy przejść wyciągając parę mniejszych want. Nie udało się. Przepływ powietrza jest tam wyraźnie wyczuwalny, a liczne grzybki naciekowe potwierdzają, że dzieje się tak od dawna. Tylko jak ugryźć to zawalisko, żeby nie zostać jego ofiarą? Postanowiliśmy szukać obejścia.

Aż dwa wyjazdy straciliśmy na poszukiwania obejścia zawaliska na dnie “Czesanki”. Wspięliśmy się tu i ówdzie, wyeksplorowaliśmy “Stracony Meander”. Daremnie. Przy okazji przewiesiliśmy liny w “Czesance” w inne miejsce, bo wychodzenie w jednym kawałku ponad 100 m było mocno uciążliwe. W końcu nie było wyjścia, albo przejdziemy zawalisko albo… szkoda by było zostawić.

Czarny Ląd

Przesądy nie są nam obce. Do Małej wchodzimy 13 sierpnia: Marek, Wojtek, Paweł i ja. Zawsze mówiłam, że najgorzej jest za pierwszym razem, a potem to już nikt nie zwraca uwagi, że to zawalisko, że tony kamieni nad głową itp. Nim doszliśmy z Markiem do Pawła i Wojtka (bo kartowaliśmy po drodze), oni już nam opowiadali o “Afryce”, czarnych łupkach i wielkich przestrzeniach. Tak im było wesoło, iż byłam przekonana, że to tylko głupie żarty.

A jednak! Czternaście metrów poniżej poziomu dna “Czesanki” udało im się, klucząc między blokami skalnymi, wyjść ponad zawaliskowym progiem w korytarzu utworzonym na kontakcie wapienia i czarnych łupków. Tu zaczyna się “Czarny Ląd”. Nie kłamali opowiadając o napotkanych przestrzeniach. “Czarny Ląd” był wspaniały, tylko trochę kruchy i śliski – jak to łupki. Część przeszliśmy na tzw. żywca, to jest bez asekuracji, resztkę liny zachowując na prawdziwy pion.

“Wodospad Wiktorii” był takim właśnie miejscem. Zjeżdżaliśmy w rozpryskach wody. Liny brakowało do dna, więc trzeba było wypiąć rolki zjazdowe stojąc niepewnie na śliskiej, stromej pochylni utworzonej w łupkach i dalej próbować jakoś zejść. Z powrotem też było sporo emocji, bo niektóre chwyty pozostawały w rękach.

Gdy jako ostatnia zjechałam “Wodospadem Wiktorii”, moich towarzyszy nawet nie było słychać – niecierpliwie pobiegli do meandra na końcu długiej sali. Ja wybrałam inną dziurę. Za nią udało mi się przedostać do “Źródeł Nilu”, miejsca, gdzie w dużej sali, z niskiego korytarzyka wypływa podziemny potok. Idąc, a w zasadzie czołgając się, częściowo wzdłuż potoku “Korytarzem Ludożerców” już wszyscy dotarliśmy do “Korytarza Słoni” – szerokiego i wysokiego, z wylotem ogromnego komina.

Osiemdziesiąt metrów dalej “Korytarz Słoni” kończył się przechodząc w niski i szeroki meander z głęboką rynną denną i starymi, częściowo rozmytymi naciekami. Za zawaliskiem kończącym meander było okno wychodzące jakieś cztery metry nad pochyłym dnem wielkiej sali. Lin nie mieliśmy już dawno, więc z podjęciem decyzji o powrocie problemu nie było.

Głęboko i daleko

Schowaliśmy sprzęt w zaprzyjaźnione kosówki i wróciliśmy na bazę. Następnego dnia dołączył Czechu i znowu byliśmy w jaskini. Trójka kartowała, dwójka eksplorowała. Spotykaliśmy się w “Sali na Wielkim Luzie” – bo wszystko tam pod nogami było luźne – pora była zjechać do kolejnej sali z podobnymi atrakcjami jak poprzednia i podobnie nazwanej “Sala na Luzie”.

W najniższej jej części nietrudno było odnaleźć wejście do niskiego korytarzyka, który po paru metrach przeszedł w całkiem wysoki, wielopoziomowy “Meander Ebola”. Nim, szukając drogi na różnych poziomach i skręcając kilka razy pod kątem prostym, doszliśmy znowu do podziemnego potoku i niewielkiej studzienki, której bez liny nie dało się zejść. Znaleźliśmy się na głębokości 410 m. Eksplorację odłożyliśmy do września.

Nadeszła jesień, a z nią kolejne odkrycia. Poszliśmy w składzie: Marek, Czechu, Piotrek, Zawrat i ja. Kręcenie filmu bardzo spowolniło nasze poruszanie się w dół, ale dla tych kolejnych odcinków na stronie www.neostrada.pl warto było. Znowu doszliśmy do podziemnego potoku i zeszliśmy głębiej. Zatrzymała nas kaskada – “I Katarakta”, z rozpryskującą się wodą. Zrobiliśmy dość skomplikowany trawers, który wykorzystaliśmy też do pokonania “II Katarakty”. Parędziesiąt metrów dalej stanęliśmy nad kolejną przeszkodą wodną.

Po dwóch dniach w składzie czysto instruktorskim: Marek, Czechu, Piotrek i ja, znów byliśmy nad “III Kataraktą”. Eksploracją długo się nie cieszyliśmy, bo po chwili dalszą drogę zamknął nam “Syfon Sądeczoków”. Głębokość –444 i hasło “Mała -500” znów niespełnione!

Poczucie zawodu pokonaliśmy czekoladą i zaczęliśmy szukać obejścia tej niemiłej niespodzianki. Stroma i niska pochylnia w okolicy syfonu w górnej części jest zalana polewami naciekowymi, więc nie tędy droga do obejścia. Pozostawał nam do przejrzenia suchy ciąg na głębokości około 410 m, zaczynający się w stropie meandra, w który wcześniej już zapuściliśmy się z Czechem.

Na końcu suchego ciągu natrafiliśmy na wejście do około dwudziestometrowej “Studni z Węglarką” o dnie zasłanym fragmentami czarnych łupków. Szansę dalszej drogi znalazł Marek. Około 15 m nad dnem przetrawersował do półki, która wyprowadziła go na próg i do leżącej za nią salki. Z wysoko położonego okna, dochodził szum płynącej wody. My nie mieliśmy już na to czasu. Pozostało tylko “zdeponować” sprzęt i rozpocząć odwrót.

Problem rozwiązał się dwa miesiące później. Pod koniec listopada Czechu, Paweł i Piotrek przetrawersowali ponad “Studnią z Węglarką” do okna z płynącą wodą i idąc dalej meandrem zeszli poniżej syfonu. Kolejny próg nad którym stanęli, leży przypuszczalnie na głębokości około 480 m. Po drodze zostawili wiele niesprawdzonych miejsc, jak mówią tyle, że nam życia nie starczy, aby je wszystkie sprawdzić.

Kiedy o odkryciach opowiadałam przez telefon Grzegorzowi Albrzykowskiemu, wieloletniemu eksploratorowi Śnieżnej Studni, usłyszałam: – Nie wiem, czy wam gratulować, czy współczuć?

Teraz to my też nie wiemy…

W eksploracji w 2003 roku udział wzięli: Anna Antkiewicz, Piotr Floryan, Józef Kołodziej (do 25.07.2003), Marek Lorczyk (do 25.09.2003), Wojciech Skoczeń (do 15.08.2003), Paweł Wańczyk i Czesław Zabrzeński. Wszyscy z Sądeckiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego PTTK.

Zachowany oryginalny tekst autorstwa Anny Antkiewicz 12.2003

Film o eksploracji z 2003 roku – Jaskinia Mała w Mułowej Oglądaj film…

10 najgłębszych jaskiń polskich10 najdłuższych jaskiń polskich
1. Wielka Śnieżna 8241. Wielka Śnieżna 22000
2. Śnieżna Studnia 7632. Wysoka – Za Siedmiu Progami 11660
3. Bańdzioch Kominiarski 5623. Miętusia 10500
4. Mała w Mułowej 4444. Bańdzioch Kominiarski 9550
5. Wysoka – Za Siedmiu Progami 4355. Śnieżna Studnia 9000
6. Kozia 3896. Czarna 6500
7. Ptasia Studnia 3527. Ptasia Studnia 6000
8. Miętusia 3058. Zimna 4250
9. Czarna 303,59. Kozia 3550
10. Studnia w Kazalnicy 24010. Kasprowa Niżna 3020
Stan na grudzień 2003 r.

Artykuł opublikowany w: Tatry 2004, 1(7), s. 52-61.

Podobne wpisy