Hungarskie jaskinie hungarska technika

Hungarskie jaskinie hungarska technika

Silicka Planina 87 - Brazda fot K. Hancbach
Silicka Planina 87 – Brazda fot K. Hancbach

Autorka: Anna Antkiewicz-Hancbach

Wyjechaliśmy o parę godzin za późno aby zdążyć na 20-ta do Silicy na umówione spotkanie z Janoszem. Już wiedzieliśmy, że Tonda nie przyjedzie bo jest chory. Jeszcze na dodatek na granicy w Mniszku zakwestionowali oryginalność zaproszenia.

– To je kserokopia, wy możetie takich mnocho, dajte mne oryginał – pieklił się jakiś Czech czy Słowak. W końcu po blisko pół godzinie doszliśmy do porozumienia stron i uznano nasze zaproszenie. Uff! Ale następne pół godziny trwało wyjaśniania dlaczego to Gucio ma podpiętą do dużego Fiata przyczepę Ewy, która przecież też jedzie, tylko że małym Fiatem.

Gdy już zrozumieli kazali rozdzielić rzeczy „czyje co je” czyli praktycznie rozpakować samochody i przyczepę.

Pierwszy postój mieliśmy w Turniańskim Podhradiu, gdzie Tonda polecił nam Gustawa1 – na wypadek gdybyśmy nie spotkali w Silicy Janosza. Pod dom „poszukiwanego” (na szczęście tylko przez nas) eskortowali nas utajnieni mundurowi, na których długo nie czekaliśmy. Raz się przydali ale po długich tłumaczeniach.

Gustaw umówił się z nami na następny dzień i polecił przy okazji drogę wydatnie skracającą dojazd do Silicy. Niedaleko ujechaliśmy bo tym razem inni mundurowi postanowi1i z nami porozmawiać. Oczywiście zaraz nas poinformowali, że droga rozkopana i że nie możemy tedy jechać dalej. Po pewnym czasie wrócili z paszportami i przyzwolili kontynuować jazdę.

Cały czas żyliśmy w niepokoju i rozważaliśmy jeden problem: co bodzie jeżeli nie spotkany Janosza. Jechaliśmy chodzić po jaskiniach Silickiej Planiny i północnych Węgier a nie tracić czas na szukanie otworów mając do dyspozycji wycinkowe mapy i schematy oporęczowania, Jednodniowe towarzystwo Gustawa nie rozwiązywało problemu.

Było około 2-glej w nocy kiedy wjechaliśmy do Silicy. Od razu spostrzegliśmy w świetle reflektorów polską Nysę z węgierską rejestracja, Byliśmy uratowani.

Noc spędziliśmy na kampingu w Gombaseku obstawionym przez wszechobecnych Polaków. Grupa samochodowo- jaskiniowa z Gliwic od razu przekazała nam informacje o wszelkich niedogodnościach miejscowych jaskiń i ostrzegła przed grożącymi niebezpieczeństwami.

Mimo tego, w sobotę rano wsiedliśmy do Nysy i zaczęliśmy zaliczać: Velka Żomboj, Mala Żomboj, Mala Bikfa, Velka Bikfa. W drodze powrotnej na kamping Janosz zaserwował mam safarii w blasku księżyca czyli polskie: kto drogi skraca ten do domu nie wraca.

W niedzielę stało się to przed czym ostrzegali nas gliwiczanie. Z mapą w ręku, prawie cały dzień, szukaliśmy otworu Brazdy (jest ok. 1 km na SE od zaznaczonego na mapie). Dopiero po konsultacji Janosza z miejscowym leśniczym dotarliśmy do celu późnym popołudniem. Atakowanie ze względu na puste żołądki byłoby wbrew ogólnie przyjętej taktyce, więc odpuściliśmy sobie tę przyjemność na dzień następny.

Poniedziałek zaczęliśmy bardzo mało ambitnie, bo towarzysząc małej Ani (lat 5) zwiedziliśmy turystyczną Gombasecką. Odbiło się to na nerwach Janosza, który dla zobrazowania swego stanu chodził tam i z powrotem po placu, oczywiście nic nie mówiąc, bo Janosz zna maksymalne minimum angielskiego (OK, no problem itp.), rosyjskim się nie hańbi, po polsku umie dziękuję i rus wiem = już wiem) a po węgiersku to my rozumiemy tylko przekleństwa (a to ze względu na swoistą intonację) i podstawowe hasła jak „na zdrowie”.

Tego też dnia przy Brazdzie dopadły nas dwie plagi: pierwsza to plaga komarów (bzz, bzz) i kleszczy (pici black) a druga to hungarska technika. Pierwsza plaga nie wymaga wyjaśnienia, jedynie można by polecić Ewę do wyciągania kleszczy a Pipka do zabijania komarów, ale hungarska technika to oddzielny rozdział.

Hungarska technika polega na tym, że jak się ma do zjechania w jaskini ciąg studni np. głębokości 200 m to bierze się np. 240 m 1iny, w różnych kawałkach, powiązanych ze sobą. Nie jet przy tym ważne czy węzeł wypadnie pod przepinanką czy nad przepinanką lub czy tam gdzie lina trze lub nie. Nie jest również ważne, że często zostawiony tak mały luz iż są poważne problemy z wypięciem rolek pod spitem czy pod węzłem na linie. Poza tym jak zwolennik takiej techniki poręczuje, nie ogląda się czy ktoś za nim idzie czy nie, a jak wychodzi to robi to samo – i jeszcze potrafi przemilczeć fakt przepięcia się na następny odcinek liny. A w ogóle to „no problem” bo wszyscy nadal cieszą się dobrym zdrowiem.

Brazdę zrobiliśmy po hungarsku.

We wtorek wydaliśmy w Koszycach korony i przekroczyliśmy granicę węgierską. Spaliśmy na peryferiach Miszkolca pod kuszącą ścianą wspinaczkową. Rano podjechaliśmy wszystkimi samochodami pod Istvan- lapai-barlang, gdzie na własnej skórze mieliśmy przekonać się o wyższości jaskiń hungarskich nad polskimi.

Chwała Panu, że wanta, która obsunęła się po zimie, na tyle skutecznie zablokowała na głębokości 15 m przejście, że nie zapuściliśmy się dalej w to ohydne błoto. Bańbuła, który nie zdążył wejść nawet przez paranoiczny szybik chyba wiedział co robi, bo został z Anią a do Szepesi porwał się Gucio. Znów wchodziliśmy przez omurowany szyb z klapa stalową. W dół schodziliśmy po nie wiadomo jak wiszących drabinach, jeszcze jednym dowodzie wyższości hungarskiej techniki. Błoto, duszno (zamknięta klapa), drabina, błoto ……. horror !

Janosz swoim zwyczajem gdzieś gnał w przodzie a ja z Guciem zastanawialiśmy się nad tym po co tu idziemy i czy nie zawrócić. Dogoniliśmy ich na rozejściu się ulicy Zachodniej ze Wschodnią (terminologia Janosza) czyli w środku bardzo ładnego poziomego ciągu wodnego.

Szepesi zniechęciła nas na tyle, że następnego przedpołudnia ruszyliśmy na północ, gdzie w jaskiniach nie ma drabin i tym podobnych ułatwień. Rozbiliśmy się na skraju wsi Bodvaszilas opodal paru cygańskich chałup. Wieczorem zapominaliśmy o uciążliwościach drabin i w bardzo głośnym rytmie disco wypiliśmy to co przywieźliśmy. Start był bardzo trudny bo Janosz (czytaj: absolutny abstynent) nie chciał podjąć wyzwania i tylko pokazywał na chałupy Cyganów i mówił – „dajte se absolutny pozor”.

Gdy zapominanie osiągnęło dno ostatniego opakowania szklanego zostało brutalnie przerwane (w świetle reflektorów) przez władze czuwające nad masami pracującymi. Janosz zdążył tylko krzyknąć „National Aggtelek Park” i wszyscy – oprócz mnie – wskoczyli do śpiworów. Nin znalazłam paszport Janosz zdążył pokazać swój i wytłumaczył wiedzy ludowej, że na razie jesteśmy niewinni.

Rano, jak zwykle niecierpliwy (jeżeli chodzi o jaskinie) Janosz obudził nas i zarządził wejście do Vecsem Bukk. „Czemu nie” odpowiedzieliśmy i poszliśmy. Po około 2 godzinach podejścia okazało się, że prócz wody z sokiem nie mamy nic co byłoby jadalne. Janosz tez nic nie miał co nie jest w jego zwyczaju. Mało tego, że cierpieliśmy głód to jeszcze chmara komarów uwzięła się na nas.

Jeszcze w jaskini Janosz zaproponował pójście do blisko położonej Almasi. Nie mogliśmy mu wytłumaczyć, że prócz jedzenia nic nas w tamtej chwili nie interesowało. Gdy wyszedł z jaskini wszyscy byliśmy przebrani, bowiem trudno jest siedzieć w kombinezonie gdy temperatura wg radia wynosiła 27°C. I tu przebraliśmy miarkę. On się stara, chce nam pokazać wszystkie błota jaskiniowe w okolicy a my nie chcemy ich zaliczać. Zaklął, po węgiersku oczywiście i zeszliśmy do Bodvaszilas.

W sobotę zmęczeni już trochę tygodniowym upałem poszliśmy szukać Almasi. Bez powodzenia. Jako że Almasi miała być tego dnia do datkiem specjalnym skierowaliśmy swe kroki do celu zasadniczego czyli do Baglyok. Do otworu dotarła jeno czwórka. Janosz jak zwykle poręczował hungarską techniką a my po linie. Deporęczować miał Bańbuła z Janoszen. I tu wyszła jeszcze jedna strona hungerskiej techniki.

Zaraz po Ewy i moim wyjściu wyszedł też Janosz. Nie mogliśmy się dowiedzieć dlaczego nie pomógł Bańbule w zwijaniu lin i retransporcie. Nie wiemy ile czekaliśmy (tylko Bańbuła miał zegarek) aż w końcu zdecydowałam o powrocie. Janosz pojechał pierwszy, ja za nim. Szybko nawiązaliśmy kontakt Bańbułą i co się okazało: Janosz wychodząc nigdy nie zwraca uwagi jak leci lina, którą opuścił – w tym przypadku nie wiadomo czy to jedna z metod hungarskiej techniki czy „absolutnie privat” Janosz.

Bańbuła utknął na dość długim i eksponowanym trawersie z powodu liny zahaczone o występ skalny. Omskniecie się owej 8 mm czeskiej 1iny dynamicznej groziło przejechaniem jej po licznych kantach i przy dobrym układzie na mocnym nadwyrężeniu. W związku z tym około 40 minut zajęło Bańbule bezskuteczne zarzucanie lassa na liczne stalagmity i w końcu klasyczne pokonanie trawersu, odczepienie liny, powrót na trawers i jego likwidacja.

Tłumaczenie Janoszowi, że jesteśmy zespołem i należy utrzymywać kontakt głosowy z partnerami nie docierało bo przecież jaskinia jest mała (-170 m) więc szybko można się wrócić. A jak by był wypadek to i tak trzeba by sprawdzić pomoc aż z Budapesztu. A jak by ktoś miał krwotok czy był nieprzytomny to on już nie wie.

Na końcu stwierdził, że jak hungarakie jaskinie to hungarskie techniki a jak polskie jaskinie to polskie techniki. Bańbuła jeszcze tylko dodał, że nie jest samobójcą i na tym skończyła się dyskusja nad wyższością jednej techniki nad drugą.

W niedzielę około południa nasze drogi z Janoszem rozeszły się (nie na zawsze). On pojechał do Budapesztu a my skrótami na granicę węgiersko-czeską a potem czesko-polską. Nieliczne postoje wykorzystywał Gucio na przepak ubranek dla dzieci powtarzając, że „towar przemycany może być zarekwirowany wraz ze środkiem przemycenia”.

Podsumowanie: wyjazd Sadeckiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego do Czechosłowacji i na Węgry w dniach 5-14.06.1987 r. Udział wzięli: Anna Antkiewicz-Hanabach, Krzysztof Hancbach (-= Bańbuła), Jacek Koszkul (= Gucio), Paweł Rams (= Pipek), Ewa Sliwa oraz Ania Hancbach (= mała Ania). Jaskinie Silickiej Planiny, Gór Bukowych i masywu Also-hegy pokazywał nam Janosz Kertesz z Budapesztu.

Kalendarium działalności jaskiniowej w Kronice.

Letras tetoi barlang – Szepesi – zsomboly.

Autorka: Anna Antkiewicz-Hancbach

1 Gustáv Stibrányi

Artykuł opublikowany w: Meander 1987, 12, s. 76-80..


Wypis z Kroniki SKTJ za rok 1987

Autorka: Anna Antkiewicz-Hancbach

5-14.06.1987 po raz pierwszy w historii Klubu stąpaliśmy po obcych terenach krasowych. W pierwszej części wyjazdu po Silickiej Planinie, w drugiej po Górach Bukowych i masywie Also-hegy.

Padły pod naszym i Węgra naporem następujące jaskinie:

6.06.87

  • Velka Żomboj -58 m – J. Koszkul, P. Rams, E. Śliwa, A. Antkiewicz-Hancbach, K. Hancbach, Janosz Kertesz z Budapesztu
  • Mala Bikfa -20 m – J. Kertesz, J. Koszkul, P. Rams, E. Śliwa
  • Mala Żomboj 142 m – J. Kertesz (kier), A. Antkiewicz-Hancbach, K. Hancbach, P. Rams, E. Śliwa
  • Velka Bikfa -131 m – J. Kertesz (kier), A. Antkiewicz-Hancbach, K. Hancbach, J. Koszkul, P. Rams, E. Śliwa

8.06.87

  • Brazda -180 m – J. Kertesz (kier), A. Antkiewicz-Hancbach, K. Hancbach, P. Rams, E. Śliwa oraz do gł. ok. -50 m J. Koszkul

10.06.87

  • Istvan lapi barlang – wstępne partie (świeże obsunięcie) – J. Kertesz, A Antkiewicz-Hancbach, E. Sliwa, P. Rams
  • Letras tetoi barlang -165 m – J. Kertesz (kier), A. Antkiewicz-Hancbach, J. Koszkul, P. Rams, E. Śliwa

12.06.87

  • Vescem Bukki zsomboly -240 m – J. Kertesz (kier), A. Antkiewicz-Hancbach, J. Koszkul, P. Rams, E. Śliwa

13.06.87

  • Baglyok – Szakadeka zsomboly -170 m – J. Kertesz (kier), A. Antkiewicz-Hancbach, K. Hancbach, E. Śliwa.

Kronika SKTJ za rok 1987 została opublikowana w: Meander 1987, 12, s. 90.

Podobne wpisy